Sunday, December 12, 2010

Nadaję depeszę... c.d. Bałkany

czas leci a ja nadal nie mogę się zebrać do wrzucenia kilku zdjęć i sklecenia kilku zdań. Dopiero blisko dwutygodniowy pobyt w domu spowodowany chorobą potrafił mnie do tego przekonać...

Jak dobrze pamiętam był to 1 września. Rano wstaliśmy i udaliśmy się na śniadanie - omlet x 3 a następnie szybkie pakowanie i lecimy dalej. Samego przejazdu przez granice już nie pamiętam, widocznie odbyło się wszystko bezproblemowo. Pamiętam natomiast, iż czułem lewym nozdrzem zapach Durmitoru w powietrzu, od którego to tak wnikliwie w dniu poprzednim uciekaliśmy. Oczywiście vel Szybciej (to ja, Przemek dał mi taką ksywkę) ciągnie stawkę na przedzie i nie omieszka nawet zwolnić na chwilkę. Czułem że to będzie ten dzień, mój dzień. Górskie przełęcze, serpentyny, podjazdy, zjazdy czyli wszystko to co misie lubią najbardziej. W pewnym momencie postanowiłem poczekać na kumpli i po chwili mnie wyprzedzili. Jak to ja w tym czasie musiałem pacnąć kilka nowych kadrów, aby móc potem się tym z Wami (mam nadzieje, że jesteście :) ) podzielić. Po chwili ruszam i staram się dogonić ekipę. Mijam Przemka i dopadam Marcina. Przed większymi krzyżówkami, nauczeni doświadczeniem z Bośni robimy postoje, aby się nie zgubić. Z Marcinem czekamy na Przemka, który to z uśmiechem na twarzy mija nas z prędkością światła i oczywiście skręca w złą stronę. Marcin patrzy na mnie dziwnym wzrokiem, którego rozgryzienie zajęło mi 10 sek. Jak ktoś miał gonić Przemka, to musiałem to być ja :) Oczywiście nie może być prosto. Zakręt prowadzi prosto w górę, gdzie pogoń za kolegą nie była już taka łatwa. Trąbię, daję długimi po lusterkach, ale Przemek myśli że po prostu okolica mi się podoba i w ten niecodzienny sposób wyrażam swoje emocje. W końcu go dopadam, jak to ja zajeżdzam mu drogę i miną nr. 4 daję jasno mu do zrozumienia że to zły kierunek. Wracamy po Marcina. Dalej zbliżamy się do kanionu rzeki Pliva. Tam się rozdzielamy, gdyż chłopaki nie mają ochoty zwiedzać kilku dodatkowych km. kanionu, więc gonią prosto do Durmitoru, a ja pstryknąć jeszcze kilka kadrów wzdłuż Plivy. Po pół godziny zaczynam morderczy pościg. Dziduje ostro po garach (co w moim przypadku oznacza po jednym :) ), a jak ich nie było tak nie ma. Nabieram szacunku do prędkości jazdy moich kompanów, gdyż naprawdę ostro się spiąłem w sobie aby przez Durmitor przejechać razem z nimi. Po chwili stwierdzam, że widoki przpominające czasem kalifornijską zieleń nie mogą zostać same sobie i postanawiam je uwiecznić. jeden, drugi, trzeci postój i nagle dojeżdzam do jakichś rozbitków. Okazuje się że to chłopaki z Warszawy bawią się na nowych GS-ach. Połamali trochę lusterka itp. Pytam się czy nie widzieli po drodze dwóch kozaków na maszynach takich jak ja. Powiedzieli, że jada dokładnie z Zabiljaka (naszego miejsca docelowego) i po drodze nie widzieli nikogo, a innej drogi nie ma. Dało mi to trochę do myślenia, ale miejsce w którym aktualnie się znajdowałem było tak majestatyczne, że bardzo się tym wszystkim nie przejąłem. Po chwili słysze, że zbliza się kolejny motocyklista. Oczom nie wierze, Marcin! Rozbijamy nasz obóz w postaci kuchenki turystycznej i popijamy ciepły owocowy kisielek. Okazuje się, że chłopaki pomyliły trasę zaraz po naszym rozjeździe przy kanionie. Odcinek który wybrali był na tyle trudny technicznie, że Przemek postanowił nadrobić 50km i pojechać na około. Pokręciliśmy się z Marcinem po okolicy, kilka fotek i gonimy dalej. Widoki zapierają dech w piersiach, tyłek trzęsie się z radości i powoli z zimna. Durmitor leży na wysokości 2500m n.p.m. i nawet w okresie przełomu sierpnia i września nie jest tam za ciepło, szczególnie wieczorami. Nawet podgrzewane manetki Marcina nie dają już rady. Kilka razy sie zatrzymujemy aby się rozgrzać. Tylko myśl że Przemek jedzie na około dodawał mi otuchy :) Wiedziałem, że będziemy na niego czekać dobrą godzinę przy ciepłej pizzy. Dojeżdżamy do remontowanej krzyzówki i kierujemy się do celu, zostało kilka km. Patrzę przed siebie, a tam jakiś koleś pocina na motorze. Moje sokole oko dojrzało biały kas i czarną kurtke na Tenerze. Myśle, Przemo... a to łotr, wykiwał nas. W Zabiljaku po krótkich negocjacjach znajdujemy lokum. Dobra zimna kolacja, butelka wina i kawał Przemka dot. naciągania łańcucha kończy ten dzień. Powinienem wspomnieć jeszcze o parce z Wrocławia. Wspólnie walnęliśmy po kielichu, obgadaliśmy nasze i ich plany i szybko padliśmy w kimono.
















No comments:

Post a Comment